Zostałyśmy wrzucone do jednego worka ludzi walczących o swoją wolność. Rozumiemy ją zupełnie inaczej, chociaż przecież oznacza to samo. Jesteśmy stworzone do wolności. Do tego, żeby nie uciekać i nie zgadzać się na bylejakość. Żeby szukać
i znajdować. Żeby przychodzić i zostać przyjętą. Żeby kochać i być kochaną. Żeby żyć, nie walcząc o każdy oddech. Żeby przedzierać się do celu i osiągnąć go. Żeby obok był ktoś, kogo to wszystko obchodzi – ktoś, kto na nas czeka.
Tymczasem leżymy w domu pełnym towaru, za który ludzie oddają swoje życie. Wśród rozpadających się ścian, zbutwiałych podłóg i zbyt szybko przemykających promieni. Utknęłyśmy w pokoju pod kratami. Obok innych pomieszczeń, które goszczą w swoich kolorach identycznie szarych ludzi, próbujących zabarwić rzeczywistość mocniej. Mieszkamy w klatkach.
Jestem daleko od ojca, który również leży. Pośród szkła. W swojej własnej klatce,
którą zbudował z pustych butelek. I nawet jeżeli wschodzi słońce, to na darmo. Promienie przechodzą przez szkło i parzą. I nawet jeżeli zajdzie słońce, to po nic. On nie przyjmie nikogo. Zaśnie obok nikogo. Stanie się nikim.
Chyba coś tu poszło nie tak. Może autorowi planu omsknął się palec i postawił kropkę tam, gdzie nie trzeba. A może to my jesteśmy zbyt słabi, żeby ponosić odpowiedzialność za własne życie bez wymówek. Zbyt słabi na wolność. Zbyt słabi, żeby wstać spod krat.
Może plan od Elizy nie zadziała. Może to wszystko jest po nic. Ale to jedna
z najpiękniejszych chwil w całym moim życiu. Bo teraz leżę, z moim cierpieniem, smutkiem, lękiem i niepewnością obok kogoś, kto doświadcza tego samego. I nawet nie muszę nazywać swoich myśli, bo ona je wszystkie słyszy.